Walki psów towarzyszą człowiekowi od zarania dziejów. Ich geneza wywodzi się z czasów, gdy jeszcze trwała wymiana towarów, a psy traktowane były jako strażnicy portów. Cenę psa mierzono jego wytrzymałością, toteż ludzie przymuszali zwierzęta do starć. Z czasem jednak walki psów zostały zepchnięte do rangi krwawego sportu motywowanego hazardem i chęcią zarobku. Jak dziś wygląda sytuacja niehumanitarnych potyczek w Radomiu?
Moda na walki psów do Radomia trafiła razem z popularnością ras takich jak pitbul czy amstaf. Krwawe starcia jednak nigdy nie były tu organizowane na tak dużą skalę jak w innych miastach Polski. Podczas, gdy w Warszawie czy Poznaniu miały miejsce „profesjonalne potyczki”, gdzie w grę wchodził hazard, ogromne pieniądze, a ludzie zastawiali nawet domy i samochody, zaś do walki dopuszczane były zwierzęta z rodowodami, myte i ważone przed walką oraz rozdzielane crock stickami (specjalnymi pałeczkami), gdy okazało się, który pies ma przewagę, w Radomiu tymczasem pojawiali się trenerzy „sadyści”, którzy psy do walk wystawiali głównie w celu rozrywki, a zamiast treningu siłowego uznawali drażnienie się z czworonogami, bicie ich, głodzenie czy szczucie na inne zwierzaki. W grę wchodziły bardzo niewielkie pieniądze lub też sama chęć rozrywki. Pies był jedynie narzędziem do zabijania. Niejednokrotnie walki toczyły się na śmierć i życie. Po takim starciu czworonogi były tak zmasakrowane, że nie opłacało się ich leczyć, więc najczęściej usypiało się takie zwierzę, lub zabijało w inny sposób. Jeśli zatem spotkamy kiedyś przy drodze w lesie lub łączce między blokami psa z rozbitą czaszką i rozszarpaną skórą, nie miejmy złudzeń – brał udział w walce.
Pies musi być mocny i agresywny, a jeśli okaże się słaby, umiera lub zostaje dobity w mało humanitarny sposób. Tendencja do takich walk była w ostatnich latach dość popularna w Radomiu, jednak ostatecznie odchodzi w zapomnienie, a krwawych potyczek jest na szczęście coraz mniej. Głównie odbywały się one na polach. Właściciele spotykali się tam ze swoimi zwierzakami, szczuli i obserwowali jak zwierzęta nawzajem się zagryzają. W razie nieoczekiwanego nadejścia gapiów można było powiedzieć, że psy pogryzły się na spacerze. W przeciągu ostatnich kilku lat dość często do takich starć dochodziło m.in. na Ustroniu. Teraz „przypadkowych” spotkań na spacerach, które kończą się śmiercią psa, zdarza się coraz mniej. Choć moda na agresywne amstafy i wściekłe pitbule zaczęła się szybko, równie szybko okazało się, że psy, nad którymi właściciele się znęcają, atakują również ludzi i najczęściej były „po cichu” usypiane. „Po cichu”, bo jak twierdzi Andrzej Lewicki z Zespołu ds. Komunikacji Społecznej z Komendy Miejskiej Policji w Radomiu, radomianie nie zgłaszali przypadków walk - Po konsultacji z naszymi komisariatami mogę odpowiedzieć, że nie zgłaszano takich przypadków. Przynajmniej w okresie ostatnich kilku lat – informuje. Nad psami i ich właścicielami bardzo często dochodziło do samosądów lokalnych, gdzie przymus uśpienia agresywnego zwierzaka, wywierali pogryzieni, czy zastraszeni sąsiedzi, a o tym, że pies uczestniczy w walkach nie musieli wiedzieć, gdyż zazwyczaj odbywały się one w ekskluzywnych gronach.
To, że przypadki nie były zgłaszane, nie znaczy oczywiście, że do walk nie dochodziło, czego przykładem mogą być zmasakrowane zwierzęta, które trafiały dość często do schroniska na Wincentowie - Wszystkie zwierzaki, które do nas trafiają to zwierzęta z interwencji, pobite, pogryzione, chore, zagubione i bezdomne. Tu dochodzą do siebie, podkarmiamy je i leczymy - mówi kierowniczka radomskiego schroniska na Wincentowie, Anna Konopska. Rany i zachowanie wystraszonych zwierząt mówią same za siebie. Schronisko posiada różne sektory, gdzie przebywają psy czekające na właścicieli oraz takie, które ze względu na trudny charakter lub inne powody zostają tu już do końca swojego życia. Zwierzęta agresywne trzymane są w specjalnych izolatkach. Niektóre z nich, to właśnie zwierzaki, nad którymi znęcali się właściciele i przymuszali je do walk. Nie bez powodu amstafy wychodzą ze schroniska na nieco innych zasadach niż malutkie kundelki. Ze względu na duże zainteresowanie rasą przez młodych chłopaków, którzy nie potrafią okazać psu serca, a jedynie ból i cierpienie, pracownicy schroniska traktują oddawanie pupili niczym adopcję, sprawdzając do jakiego domu trafi zwierzę. Często zawożą psy do ich nowych właścicieli tylko po to, by upewnić się, że pies idzie w dobre ręce, sprawdzają meldunki i dowody, zdarza się nawet, że po jakimś czasie odwiedzają oddane psy i sprawdzają czy wszystko jest w porządku.
Wśród ogółu społeczeństwa, głównie przez właścicieli uczących psy agresji, nadal panuje przekonanie, że są rasy agresywne, które są po prostu stworzone do walk. Specjaliści jednak zupełnie się z tym nie zgadzają - Nie tyle są bardziej agresywne czy mniej agresywne rasy, ale bardziej podatne na utrwalanie agresji. Te rasy, które są uważane za agresywne w Polsce tak naprawdę w 80% są bardzo spokojne i potulne. Amstafy np. bardzo się cieszą, choć czasem zdarzy się taki pies agresywny. Jest określona pewna grupa psów uchodzących za agresywne, ale w rzeczywistości najczęściej gryzące psy to małe psy – mówi radomski lek. weterynarii Sebastian Bednarski. Dodaje również, że wystawianie psów do walk to zwyczajny bandytyzm. - Zwierzę to przecież czujący i cierpiący organizm. Ale dziwi mnie znacznie bardziej stosunek tych ludzi, którzy przychodzą na te walki w roli widzów, bo ci którzy wystawiają psy chcą zarobić, ale oglądanie tego dla przyjemności to jest już zupełnie chore – twierdzi. Zwraca również uwagę na to, że w sytuacjach podejrzeń, iż pies jest wystawiany do walk dochodzi do problemu zrzucania odpowiedzialności i ciężko jest komuś to udowodnić. Czy zdarzyło mu się kiedyś ratować psy, których właściciele wystawiali je na walki? - Nie jesteśmy w stanie tego jednoznacznie ustalić. Pogryzione psy mamy bardzo często, ale czy są to pogryzienia, gdzie psy na dworze się dopadły, czy ustawiane walki? Nie wiem. Musimy bazować na wywiadzie lekarskim, a przecież nikt się nie przyzna. Chociaż wiadomo, że jeśli widzimy psa, który ma uszy obcięte itp. to mamy swoje podejrzenia, ale nie jesteśmy w stanie tego udowodnić. Ale raczej tu w Radomiu jak pracowałem nie zdarzyło mi się, żeby był pies wielokrotnie przywożony i wyglądał jak po walkach. W Warszawie owszem, miałem takiego pacjenta u którego podejrzewałem, że jest wystawiany do walk. To jest nie do udowodnienia i tu pojawia się ogromny problem zrzucania odpowiedzialności, bo żeby komuś odebrać psa jest potrzebny nakaz prokuratora, a z tym jest ciężko. Najczęściej media w takich przypadkach pomagają – informuje lekarz.
Jeśli zatem zauważymy na spacerze z psem, że obok nas dochodzi do „przypadkowej” walki, a właściciele „będący w szoku” zamiast rozdzielić swoje pupile, patrzą jak te rozszarpują się nawzajem, nie bójmy się zaalarmować, choć na wszelki wypadek, policji. Może wówczas policjanci będą mieli większe pole do popisu interweniując w tego typu przypadkach. Przełamanie się i zadzwonienie na policję jest dużo lepszym wyjściem niżeli później mamy oglądać porzucone i rozszarpane zwłoki biednych istot oraz mieć do siebie pretensje, że nic nie zrobiliśmy póki był na to czas…