Takiego tłoku w szacownym gmachu w Rynku nawet pracownicy Muzeum im. Jacka Malczewskiego nie pamiętali. Tej nocy można było nie tylko obejrzeć stałe ekspozycje i zajrzeć do pracowni konserwatorskich, ale przede wszystkim zapoznać się ze sztuką i kulturą Japonii. - Jak się przychodzi do muzeum w taki normalny dzień i ogląda obrazy albo jakieś zdjęcia, to to jest nudne. Ale teraz dzieje się tu mnóstwo fajnych rzeczy i po prostu trzeba tu być. Jest super – tłumaczyła Jagoda, która przyszła na Rynek z grupą znajomych z gimnazjum.
A działo się rzeczywiście sporo. Kiedy jedni oglądali pokazy wschodnich sztuk walki, inni zwiedzali wystawę dzieł Jacka i Rafała Malczewskich i próbowali odpowiadać na pytania dotyczące obu artystów, by wygrać np. kolację w jednej z radomskich restauracji. Jeszcze inni uczyli się origami, japońskiej kaligrafii czy układania ikebany. Galeria na tę jedną noc zamieniła się w salon fryzjerski i kosmetyczny. Tam też było tłoczno - skoro to Noc Japońska, trzeba mieć koczek i orientalny makijaż... Zwłaszcza, że „japońska” fryzura wzbudzała zazdrość i zaciekawienie innych zwiedzających.
Znacznie spokojniej, choć też tłoczno było po drugiej stronie Rynku – w Muzeum Sztuki Współczesnej. Tam można było zobaczyć wystawę „Polityka i etyka”, na której zebrano dzieła z różnych okresów pokazujące, jak zmieniała się polska rzeczywistość.
Muzeum Wsi Radomskiej zaproponowało radomianom powrót do PRL-u. Tańczyć w rytm melodii z lat osiemdziesiątych można było zarówno w remizie, jak i na dechach, a oba parkiety oblegali zarówno tańczący, jak i kibice. Panowie sekundowali wysiłkom konserwatorów odpalających zabytkowy traktor i udzielali fachowych porad. Do maszyny doczepiono zwykłą furmankę i... Chętnych na przejażdżkę po skansenowych alejkach tym ekwipażem było mnóstwo. Organizatorzy nie zapomnieli o nieodłącznym atrybucie PRL-u, czyli kartkach. W skansenie na kartki nie było mięsa ani cukru, tylko oranżada i wyroby czekoladopodobne. Ale inaczej niż w PRL-u nie trzeba było za nie płacić. Pamiętający Polskę Ludową bez wahania wyciągali brązowe prostokąciki w stronę stojących na ciężarówce „bufetowych” i nie mieli problemu z wyborem. Ci młodsi czuli się niepewnie. - Takie coś dostałam i kazali mi tu przyjść – wyznała młoda kobieta. - To jest kartka. Może ją pani wymienić na oranżadę albo na czekoladę - „bufetowej” nic nie mogło wzruszyć. - A ta czekolada to jaka? - pytała kobieta niepewnie. - Orzechowa o smaku truskawkowym – udzieliła informacji sprzedawczyni. Wyraźnie oszołomiona klientka wybrała oranżadę.
W skansenie nie zapomniano o najmłodszych. Przygotowano dla nich dobranocki z czasów ich rodziców, ale także pchełki, bierki i gumę. Okazało się, że filmy miały tyle samo zwolenników, co gra w gumę. Mamy uczyły córki, a te jeszcze młodsze kuzynki. - O, rany! Jakie to fajne! - entuzjazmowała się jedna z dziewczynek.
- Byliśmy już w Elektrowni i do skansenu przyjechaliśmy tylko na chwilę, bo głównie nastawiliśmy się na Noc Japońską. Nie spodziewaliśmy się, że wiejska zabawa na dechach tak nas wciągnie – przyznała ze śmiechem Małgorzata Niemirowska. - Często bywamy w skansenie z mężem i córkami, ale zwykle jest tu cicho, spokojnie i raczej pusto. Nie spodziewałam się takiego tłumu i takiej świetnej zabawy. Na Rynek dotrzemy pewnie dopiero przed północą, bo córki nie chcą się stąd ruszyć. Szkoda, że Noc Muzeów jest tylko raz w roku... Dlaczego te placówki nie mogłyby się skrzyknąć i zrobić czegoś podobnego – niekoniecznie wieczorem i za darmo – w którąś sobotę latem? Tylko, żeby też był autobus, który dowiezie ludzi i do skansenu, i na Rynek, i do Elektrowni. Myślę, że też byłyby tłumy chętnych.
Mazowieckie Centrum Sztuki Współczesnej Elektrownia zaprosiło radomian na spektakl „Bruzda” Leszka Mądzika, pokaz animacji laureatów Festiwalu Etiuda & Anima i film „Katastrofa” Artura Żmijewskiego.