Przez wiele lat był Pan związany z radomskimi mediami. Dlaczego zdecydował się Pan opuścić nasze miasto?
Dla pieniędzy. Zadzwonił wicenaczelny jednego z dzienników i podał mi przez telefon wysokość proponowanej pensji. Była blisko sześciokrotnie wyższa niż moje zarobki w radomskich mediach. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, jak to brzmi, ale to była wtedy jedyna motywacja. Wcale nie pociągała mnie Warszawa jako taka. Gdyby propozycja padła z Poznania, Gdańska lub Jedlni-Letnisko też bym wyjechał.
Pana książki nawiązują do sytuacji, które miały i mają miejsce w Radomiu? Czy jest to związane z tęsknotą za miastem?
Ze znajomością topografii jeżeli mówimy o książkach, które jeszcze się nie ukazały. Akcja „Kota Syjonu” rozgrywa się na walijskiej wysepce, więc odniesienia do Radomia są czysto emocjonalne. Napisałem tę książkę tuż po wyjeździe z rodzinnego miasta, z miasta, w którym spędziłem całe dotychczasowe życie. Trudno mi było więc odwoływać się do innych emocji. Tym bardziej, że ten Radom siedzi we mnie bardzo mocno i pewnie będzie siedział już zawsze.
Czy z perspektywy życia w Warszawie Pan "lepiej dostrzega" to, co tutaj się działo i dzieje?
To, co już się wydarzyło zawsze łatwiej ocenia się z dystansu. Wspomnieniom dobrze robi zmiana miejsca zamieszkania. Przestają być wspomnieniami, stają się swoistą mitologią. O tym, co dzieje się obecnie wiem niewiele. Staram się jak najrzadziej czytać dziennikarskie informacje z Radomia. Zbyt długo pracowałem w branży, umiem czytać między wierszami. To irytujące. Dużo bardziej interesuje mnie, czy rodzicom wymieniono już grzejniki w mieszkaniu, kiedy skończy się remont kamienicy, w której mieszkają, czy ktoś wreszcie kiedyś wpadnie na pomysł, żeby wyrównać podjazd do garażu na ich podwórku, jak się czuje mój przyjaciel prowadzący ukochaną knajpę, jak sobie radzi żona nieżyjącego przyjaciela. Z dystansu nie ma czegoś takiego jak „sprawy radomskie”. To tysiące spraw poszczególnych ludzi. I dziennikarze, i politycy zbyt często o tym zapominają.
Czy myśli Pan o powrocie do rodzinnego miasta?
Bardzo często. Szczególnie, gdy w czasie upałów jestem zmęczony mieszkaniem w centrum Warszawy. W Radomiu jest chłodniej. Poza tym chyba wszyscy czasem myślimy o powrocie w rodzinne strony, do miejsc odwiedzanych za młodych lat. Rzadko zdajemy sobie sprawę, że taki powrót jest niemożliwy. Rozmawiałem niedawno z pewnym człowiekiem: kupił sobie ładny kawałek ziemi, postawił dom, dokładnie taki sam, w jakim mieszkał w dzieciństwie, posadził drzewa. I wcale nie chce tam mieszkać. Wciąż wynajduje powody, aby uciekać do Warszawy. Zapytałem go: dlaczego? Odpowiedział „Bo tu jest nudno!”. No cóż, nie polecimy już ze starymi kumplami na boisko, nie pogramy w piłkę, kapsle, nigdy nie pojawi się już pierwsza miłość. Ja myślę o powrocie, gdy coraz bardziej przekonuję się, że chciałbym wyjechać z Warszawy. Wtedy jako alternatywa w sposób oczywisty pojawia się Radom, ale zaraz potem uświadamiam sobie, że Radom też jest za duży. Cenię sobie spokój i chciałbym kiedyś móc zamieszkać w niewielkim miasteczku.
Na ile prawdziwi są bohaterowie Pańskich książek, a na ile fikcyjne są ich przygody? Czy ich niecodzienne perypetie mają coś wspólnego z wydarzeniami z Pana życia?
No cóż, w książkach monograficznych, które napisałem wszyscy bohaterowie są prawdziwi, a opisane wydarzenia są faktami historycznymi. „Kot Syjonu” natomiast od początku do końca jest powieścią fikcyjną. Żadna z postaci tam się pojawiających nie miała swojego realnego pierwowzoru. Oczywiście trafiają się cytaty z prawdziwych piosenek, prawdziwych książek, kiedy główny bohater mówi, że podobała mu się piosenka Moody Blues „Boulevard De La Madelaine”, to jego gust jest zbieżny z moim, bo rzeczywiście tę piosenkę bardzo lubię, a na dodatek była mi potrzebna do rozwoju akcji. Kiedy detektyw budzi się na kacu i myśli, że „głowę ból rozsadza z nadmiaru możliwości” to znaczy, że autor w młodości słuchał pierwszej płyty Exodusu „The Most Beautiful Day”. No i oczywiście prawdą jest, co powtarzam przy każdej okazji, że nazwisko głównego bohatera istnieje naprawdę i noszą je przyjaciele moi oraz moich rodziców, z którymi całe życie mieszkaliśmy na tym samym piętrze.
Czy w dzisiejszych czasach, żyjąc w stolicy można "wyżyć" z pisania książek?
Na pisanie książek stać w Polsce niewielu ludzi. Może Joannę Chmielewską, Marka Krajewskiego, Katarzynę Grocholę. Reszta dzieli się na dwie części: tych, dla których dochód z książek stanowi podstawę bytu i w innych branżach jedynie dorabiają, żeby wystarczyło na zapłacenie rachunków, oraz na tych którzy piszą, bo to im sprawia frajdę, satysfakcję i cieszą się, jak z kolejnej książki będą mogli sobie kupić bezkarnie piwo kilka razy w roku. Ja należę do tej drugiej grupy.
Czy pisze Pan nadal "do szuflady", tak jak było to przed publikacją "Kota Syjonu"?
Teraz już nie mam na to czasu. Natomiast w szufladzie jeszcze leżą gotowe teksty. Może kiedyś i one ujrzą światło dzienne.
"Jedno jest pewne - Jerzy A. Wlazło napisał najbardziej pokręcony kryminał, jaki w tym roku przeczytałam" to jeden z wielu pozytywnych komentarzy internautów na temat Pana poprzedniej książki. Jaka jest Pana osobista recepta na sukces?
Sukces jest pojęciem bardzo względnym. Każdy rozumie go i postrzega inaczej. Dla mnie sukcesem było pojawienie się w księgarniach mojej pierwszej powieści. Z sukcesem finansowym nie miało to nic wspólnego. Z rozgłosem też nie. W Radomiu na przykład byłem bardziej znany dwadzieścia lat temu, zanim napisałem „Kota”. Natomiast zaskakującym sukcesem było umieszczenie przez internautów „Kota Syjonu” w pierwszej setce najlepszych książek kryminalnych wszechczasów. Obecnie lista ta została rozbudowana do ponad dwustu tytułów, ale „Kot” był na niej od początku. A recepta? Nie mam pojęcia.
O czym będzie opowiadała Pana nowa książka "Na wczoraj"? Do kogo jest ona w szczególności adresowana?
To trudne pytanie, bo w tej książce dzieje się bardzo dużo. Najkrótsza odpowiedź brzmi: to książka o Radomiu. Zdałem sobie z tego sprawę już po jej napisaniu, że w rzeczywistości ta powieść pokazuje nasze wspólne miasto. Takie, które znam, pamiętam i chcę pamiętać. Opisuję podwórka na Plantach, tajemniczą wieżę ciśnień na Słowackiego, legendarne podziemia pod Starym Miastem. W skali mikro natomiast to historia o spełnianiu dziecięcych marzeń, o przeżywaniu przygód i odkrywaniu, że każdego dnia każdy z nas o przygodę się ociera, tylko trzeba umieć ją zauważyć. To bardzo osobista książka i wcale nie dlatego, że jej główny bohater ma na imię Jerzyk, że mieszka w mieszkaniu, w którym ja się wychowywałem, że uczy się w mojej dawnej podstawówce, szkole nr 28 przy ulicy Jaracza. To już tylko „puszczenie oka” do Czytelnika. Jak powiedziałem, to jest książka o spełnianiu dziecięcych marzeń. Ja od najmłodszych lat marzyłem o napisaniu i opublikowaniu książki. Więc pisząc „Na wczoraj” spełniłem swoje „wczorajsze” marzenia. Teoretycznie zaadresowałem ją do młodego Czytelnika. Moi bohaterowie w większości są jeszcze uczniami podstawówki i gimnazjum. Ale przecież przed wydaniem książki oceniali ją dorośli i to oni zadecydowali o jej publikacji, bo im się spodobała. Więc może trafi też do nieco starszego odbiorcy. Zobaczymy.
Na kiedy zaplanowana jest premiera książki "Na wczoraj"?
Powinna trafić do sprzedaży na początku września. Kiedy uczniowie wrócą do szkół będą mogli – czytając ją – przedłużyć sobie wakacje.
Chcesz szybciej dowiadywać się o nowych wydarzeniach i czytać najświeższe newsy? POLUB NAS NA FACEBOOKU. ZRÓB TO TERAZ >>