W czwartek (31 lipca) odbyła się druga rozprawa w sprawie usiłowania zabójstwa 23-latka przez pracodawcę i jego współpracownika. Chodzi o zdarzenie, które miało miejsce 3 września 2013 roku pod Grójcem. Mężczyźni mieli wywieźć Dominika B. do lasu i poważnie go pokaleczyć tasakiem po tym, jak ten upomniał się o swoją wypłatę.
Podczas pierwszej rozprawy (29 lipca) poszkodowany zeznał, że jego oprawcy zadali mu cios ostrym narzędziem w tył głowy, pocięli mu prawą dłoń, uszkadzając poważnie palce. Pozostawili go, myśląc, że nie żyje. Kiedy się oddalili, Dominik B. wyczołgał się na skraj drogi krajowej nr 7. Tam zobaczył go jeden z podróżujących, który wezwał policję i pogotowie.
Szymon F., pracodawca Dominika B., nie przyznał się winy, natomiast Mateusz R. przyznał się i przeprosił 23-latka, jednak nie chciał składać wyjaśnień. Oskarżonym grozi od 8 do 25 lat, a nawet dożywocie.
Podczas czwartkowej rozprawy sąd przesłuchał kilku świadków, m.in. matkę Dominika B. oraz mężczyznę, który jako pierwszy udzielił pomocy 23-latkowi.
- Kiedy dowiedziałam się, że Dominik jest w szpitalu, byłam w pracy. Zadzwonił do mnie jego kolega i przekazał mu słuchawkę. Syn mnie uspokajał. Mówił, żebym się nie martwiła. Mieszkam i pracuję w Katowicach. Natychmiast po telefonie syna przyjechałam do Grójca. Byłam w szoku. Następnego dnia rano poszłam do syna do szpitala. Leżał z obandażowanymi dłońmi i głową. Lekarz powiedział, że operacja trwała ponad 5 godzin. Była bardzo trudna ze względu na mocny uraz prawej ręki. Była obawa o uszkodzenie kręgosłupa. Syn był w szpitalu 13 dni. Rozmawialiśmy o tym, co się stało, ale o wszystkim od razu. Nie chciałam męczyć i wypytywać go. Później sam mi powiedział, że został wywieziony do lasu. Na początku nie wyczuwał zagrożenia, ale kiedy zorientował się, że coś jest nie tak, wówczas zaczął uciekać. Któryś z oskarżonych dogonił go i uderzył w kark. Wtedy syn upadł na ziemię. Dostał ciosy w ręce. Wspominał, że kazali mu wykopać dla siebie dół, ale on nie chciał, więc wykopał któryś z nich. Ostatecznie Dominik powiedział mi z imienia i nazwiska, kto był z nim w lesie. To oskarżeni Szymon F. i Mateusz R. - zeznała matka oskarżyciela.
Kobieta wspominała, że Dominik B. nadal się leczy. - Czeka go szereg operacji. Po tej przebytej w Grójcu przeszedł jeszcze trzy. Planowane są kolejne zabiegi na prawą dłoń. Syn jest rehabilitowany w Tychach. Teraz może wykonać tylko podstawowe czynności. Ubierze się, umyje. Trudność sprawia mu trzymanie sztućców - opowiada matka Dominika B.
- Cieszę się, że mój syn żyje, ale z drugiej strony czuję złość, żal. We wrześniu tuż po informacji o sytuacji Dominika, bałam się, co będzie dalej - dopowiedziała.
Sąd przesłuchał również mężczyznę, który jako pierwszy znalazł Dominika B. przy drodze i udzielił mu pomocy. - To było ok. 12.20. Dzień był słoneczny, wietrzny. Jechałem "siódemką" w kierunku Warszawy. Z odległości ok. 300-400 m dostrzegłem, że coś przerzuciło się przez barierki przydrożne. Pomyślałem, że to jakiś większy kawałek materiału przerzucił wiatr, ale kiedy się zbliżałem do tego miejsca, zobaczyłam, że to człowiek. Zaparkowałem po drugiej stronie ulicy i podbiegłem do niego. Najpierw myślałem, że ktoś go potrącił, jednak w okolicy nie było uszkodzonych aut. Zadzwoniłem pod nr 112. Było dużo krwi. Zobaczyłem, że mężczyzna ma pocięte palce i kark. Nie rozmawiałem z nim. Po chwili zatrzymała się ciężarówka. Razem z drugim kierowcą przykryliśmy tego człowieka. Pojawiła się policja i pogotowie. Mężczyzna ożywił się, kiedy zobaczył policjantów. Rozmawiali z nim. Został przewieziony do szpitala - zeznawał mężczyzna.
Do sprawy będziemy wracać.