Jak wspomina Pan przyjazd do Kozienic?
O samym mieście wiedziałem niewiele. Ojciec, uczestnik bitwy warszawskiej, opowiadał, że po walkach leczył rany w Kozienicach. Jedną ze stajni przerobiono wtedy na szpital polowy. Ponadto znałem pojedyncze fakty dotyczące tych terenów, takie jak przeprawa wojsk Jagiełły w drodze na Grunwald czy narodziny Zygmunta Starego.
Do prac w tym terenie zostałem przeniesiony z budowy elektrowni Siersza II. Wtedy pracowaliśmy tam, gdzie była taka potrzeba. Generalnym wykonawcą Elektrowni Kozienice był Betonstal Warszawa, z siedzibą przy ul. Świętokrzyskiej. Droga z Warszawy do Kozienic przypominała trudną trasę rajdów tatrzańskich. W podróż wyruszyliśmy z inżynierem Piotrem Hugues, pracownikiem działu przygotowania produkcji. Trasa przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Jazda po tej wybrukowanej, jeszcze przez Żydów w czasie wojny, drodze była istną katorgą. Po kilku kilometrach, myślałem że trabant pana Piotra (popularna mydelniczka), zostanie rozczłonkowana na najdrobniejsze części, z których złożyli ją Niemcy. Trzęsło tak okrutnie, że bałem się, że z zębów wylecą mi wszystkie plomby.
A samo miasto i teren budowy?
Kozienice reprezentowały Polskę ostatniej litery alfabetu, istny trzeci świat. Przez miasto przechodziły wtedy tylko dwie wybrukowane drogi. Zabudowań było niewiele, głównie stare, zaniedbane pożydowskie domki parterowe. Przy ulicy Warszawskiej stały dwa piętrowe budynki, w jednym z nich była restauracja o wdzięcznej nazwie Giewont. Szalenie mnie nurtowało, dlaczego ktoś nazwał tak nieciekawą restaurację imieniem najładniejszej góry Tatr. Zwłaszcza, że sam urodziłem się w Zakopanym, jak powtarzam: pod Giewontem.
Odnalezienie terenu budowy też nie należało do najłatwiejszych. Bezskutecznie pytaliśmy okolicznych gospodarzy, ku naszemu zdziwieniu, nikt nie był w stanie wskazać nam tego miejsca w lesie. Poradzili nam, aby spytać się księdza proboszcza w Świerżach, bo ten wiedział zwykle wszystko najlepiej. Tak też było. Na parafii urzędował wtedy ksiądz Adam Socha. Przyjął nas bardzo serdecznie: podam nam obiad, a potem zaproponował „grzańca”. Wyśmienity napój ze spirytusu z czekoladą i innymi dodatkami. Po czym bez problemu wskazał nam miejsce wycinki lasu pod inwestycję.
Pamięta Pan smak tego napoju?
Trudno go zapomnieć. Mieszanka była wyśmienita. Trafiały do niej różne składniki, jak cynamon czy masło. Piło się to powoli i łagodnie, ale mocą nie ustępowało góralskiej herbacie. Dziś, mimo że nie mogę, bo jestem cukrzykiem, piłbym go z największą przyjemnością. Zresztą mam recepturę, którą trzymam u siebie w Krakowie
Proszę mi powiedzieć, jak wyglądały pierwsze dni na budowie?
Pierwszy widok był bardzo przygnębiający. Leśniczy Płachta wycinał drzewa iście po radziecku. Co najmniej na wysokości kolan, żeby drwale się za bardzo nie schylali. Resztę musieliśmy wykarczować sami, bo ziemia naszpikowana była niewypałami z czasów drugiej wojny światowej.
Sami?
Tak. Używaliśmy spychaczy: przywiązywaliśmy kilkunastometrowe stalowe liny do pni i staraliśmy się wyrwać je z korzeniami. Zdarzało się, że operatorzy prosili mnie, żeby usiąść z nimi w kabinie, bo w razie wybuchu – raźniej było iść do nieba razem. Nie obeszło się też oczywiście bez pomocy saperów.
Potem było lepiej?
Początki były trudne. Brakowało wszystkiego. Pracowników, wywrotek, koparek, dobrych dróg dojazdowych, środków transportu robotników. Oficjele też nie byli chętni do pomocy. Wszystko trzeba było zorganizować.
Wielokrotnie nieodzowna okazywała się pomoc księdza Sochy. On i inni okoliczni księża po niedzielnych kazaniach namawiali ludzi na zatrudnienie się przy budowie. To również dzięki współpracy z nim udało się zbudować osiedle dla przyjeżdżających z całego kraju specjalistów. Parafia dysponowała dużym ogrodem. Ksiądz zgodził się na udostępnienie go pod zabudowę w zamian za możliwość postawienia nowej plebanii i wyremontowania kaplicy. Propozycja była uczciwa, ale i tak mieliśmy z tym sporo zamieszania.
Dlaczego?
Władze powiatowe, mimo że rozumiały naszą sytuację, bały się reakcji władz wojewódzkich. Po wielu staraniach udało mi się trafić przed oblicze „miłościwie panującego na ziemi kieleckiej” towarzysza Domagały. Rozmowa nie należała do najprzyjemniejszych.
Sam fakt, że raczyłem mu zawracać głowę był dla niego problematyczny, a to, że miałem się przyczynić do budowy plebani było całkowicie nie do zaakceptowania. Wydarł się na mnie. Krzyczał: My tu budujemy socjalizm, a wy przy okazji byle jakiej elektrowni chcecie klerowi budować kościoły, a klasę robotniczą sprowadzać na manowce, my tego księdza z tych Świerży wyp… razem z wami.
Trudno było go przekonać. Argumentowałem, że z powodu czterystu robotników i braku możliwości zagospodarowania ich wolnego po pracy czasu – jak zaczną śpiewać góralu czy ci nie żal, ksiądz najpewniej sam odejdzie, bo z nimi nie wytrzyma. Odwołałem się nawet do partyjnej retoryki: Cóż by był wart nasz socjalizm, gdyby jedna plebania w Świerżach mogła zakłócić jego rozwój? Dopiero wtedy Sekretarz pokiwał głową i wyraził zgodę.
Czy miał Pan w tej pracy chwile totalnego zwątpienia? Czy nie zdarzyło się tak, że patrząc na ten cały rozgardiasz nie pomyślał Pan, że to się za nic nie może udać?
Może trudno w to uwierzyć, ale ani razu. Jestem na tyle ambitnym człowiekiem, że jeśli się za cokolwiek zabieram, to muszę to skończyć. Zawsze. Uważam, że zwątpienie jest największą słabością. Człowiek, który wątpi w sukces nie powinien się brać do realizacji powierzonych zadań.
Z tego, co Pan opowiada z oficjelami musiało być dużo problemów w tamtym czasie. Zawsze byli tacy wszystkiemu przeciwni?
Bardzo często byli najzwyczajniej w świecie upierdliwi i złośliwi. Ale każdy ma jakąś ludzką stronę. W 1972 roku na terenie naszej budowy obchodzono hucznie święto energetyka. Zjechał się cały sztab z Warszawy, włącznie z wicepremierem Janem Mitręgą, ministrem górnictwa i energetyki. Wszyscy doskonale wiemy jak wyglądają części nieoficjalne takich uroczystości. Premierowi zrobiło się lekko duszno i postanowił się przewietrzyć na byłym kempingu Radoskóru. Podejrzanie długo nie wracał. Moi przełożeni poprosili mnie, żebym go odszukał.
Nie mając innego wyjścia, przeczesywałem okoliczny las. Nagle usłyszałem podejrzane odgłosy. Znalazałem zaginionego. Pech chciał, że koniec terenu ośrodka stanowił stromy, piaszczysty brzeg Wisły. Pan premier najwidoczniej nie utrzymał równowagi i zjechał w dół, niemalże wpadając do rzeki. Z niemałym trudem próbowałem go przetransportować na teren ośrodka. Po chwili nieskoordynowanej współpracy, poszkodowany uchwycił sie najbliższej sosny i dostał torsji. Nie wiedząc do końca co robić, poklepałem go po plecach, mówiąc: Ma pan premier rację, bo i dupa raz musi mieć święto. Nadeszli jego pracownicy, zajęli się nim odpowiednio i przyprowadzili ponownie na uroczystości.
Kilkadziesiąt minut później zostałem wezwany przez mojego szefa, pana Adama Białego. Ponoć premier kazał mnie odnaleźć. Powód, dla którego chciał mnie widzieć, był przekomiczny. Nie mógł sobie za nic przypomnieć, co ja mu takiego o tej dupie powiedziałem, a szalenie go to nurtowało. Dopiero, kiedy powtórzyłem mu całą sytuację, uspokoił się, a dodatkowo uznał, że zasłużyłem na nagrodę... talon na Fiata 125 oraz premię.
Duży Fiat za dowcip i odrobinę pomocy?
Może i ciężko dziś w to uwierzyć, ale tak było. A pan Mitręga wywiązał się z obietnicy.
Odbiegając od tematu oficjeli, jak udawało się Panu łączyć życie zawodowe w Kozienicach i prywatne w Krakowie?
Na wstępie trzeba oddzielić od siebie moje dwa etapy pracy w Kozienicach. Przez pierwsze dwa i pół roku, kiedy pracowałem z ramienia Betonstalu, żona wraz z trójką naszych dzieci ciągle mieszkała w Krakowie. Przez cały ten czas regularnie jeździłem do domu - 230 km co sobotę. Wartburgiem. Ten samochód zwyczajnie się do tego nie nadawał. Kiedy po krótkiej przerwie wróciłem na budowę, na inne stanowisko, postanowiliśmy, że żona razem z dziećmi przyjedzie do mnie.
Czy takie przenosiny z metropolii do małego miasteczka nie były dla niej szokiem?
Zmiana otoczenia była diametralna, ale miała też swoje plusy, np. kozienicki mikroklimat. Żona nie mogła też w żaden sposób narzekać na brak zajęcia. Specjalizowała się w medycynie chorób przemysłowych. Wraz z dyrektorem Adamem Biały zaangażowali się w organizację przemysłowej służby zdrowia dla pracowników elektrowni i budowy.
Jeśli miałby Pan wybrać najlepszy moment z całego okresu pracy przy tej inwestycji, to co by to było?
Z pewnością uruchomienie w terminie pierwszego generatora i przygotowanie w ciągu kolejnego roku budowy pod trzy kolejne. To był wyczyn. Nikt w Polsce nie był w stanie tego powtórzyć.
A najgorszy?
Najgorszy był wyjazd z Kozienic. Oddelegowali mnie do budowy Walcowni w Hucie Katowice.
Dlaczego właśnie ta chwila?
Nigdy więcej nie trafiłem na tak dobrze zorganizowaną budowę, jak ta w Kozienicach. Dyrektor Adam Biały odwalił kawał dobrej roboty. To był wspaniały i wyjątkowy człowiek. Niejednokrotnie, w dalszej pracy, starałem się naśladować jego poczynania, ale to była jedynie kalka jego działań. Prace przy tworzeniu tej elektrowni wyróżniały oszczędność kosztów i nakładów pracy, ale także wspaniałe i stosunkowo szybkie efekty. Nasze dziecko rosło w oczach.
Jak Pan ocenia całość tych prac z perspektywy czasu?
Dziecko urosło. Stało się energetycznym kolosem. Kiedy przyjechałem tu po 47. latach, z zaściankowych Kozienic wyrosła metropolia. Po drodze jednak zapomniano o najważniejszym. O wielu ludziach, bez których do tego sukcesu by nie doszło. O takich postaciach jak dyrektor Adam Biały czy choćby ks. Adam Socha. Brakuje trwałych pomników ich wkładu, np. w postaci nazwy ulic lub któregoś z obiektów w Kozienicach. Bez nich to miasto nigdy by nie urosło do takiej rangi.
Nie rozumiem też faktu zupełnego pomijania mojej osoby, np. w pracach naukowych dotyczących historii obiektu. Jestem człowiekiem pragmatycznym i nigdy nie chciałem chodzić z bębnem przed orkiestrą, ale trudno mi odmówić wkładu w te prace. Jak również mojej żonie, która stworzyła podwaliny medycyny przemysłowej w Kozienicach. Tak jakby nie było tych lat, które tu pracowicie spędziliśmy. Zastanawiam się, czy przypadkiem powodem tego zapomnienia - zwłaszcza przez władze komunistyczne - nie jest moje pochodzenie jako syna legionisty i policjanta z czasów II Rzeczypospolitej? To bardzo przykre i zupełnie niezrozumiałe. A przecież zmieniliśmy to miejsce.
Nota biograficzna:
Zdzisław Krawczyk, ur. 29.03.1932 r. w Zakopanem, inżynier, absolwent Wydziału Napędów Elektrycznych na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, przez lata kariery zawodowej pracował przy takich inwestycjach, jak: elektrownie: Siersza II, Kozienice, Bełchatów, Huta Katowice. Pod koniec lat 70. pracował w Iraku, jako dyrektor techniczny kontraktów Budimexu. W 2002 roku, po poważnej operacji, przeszedł na emeryturę. Obecnie mieszka w Krakowie. Ma troje dzieci: dwie córki i syna.
Chcesz szybciej dowiadywać się o nowych wydarzeniach i czytać najświeższe newsy? POLUB NAS NA FACEBOOKU. ZRÓB TO TERAZ >>