KOR powstał 23 września 1976 r. Pod aktem założycielskim podpisało się 14 osób, później dochodzili następni. - Z pierwszej mojej wizyty w Radomiu w sierpniu 1976 r., poza fatalnymi warunkami w jakich mieszkali robotnicy z rodzinami, najbardziej w pamięci utkwiły mi plecy robotników z którymi rozmawiałem. Mimo, że byli już dwa miesiące po wyjściu z aresztu, ich plecy wciąż były sine – opowiadał Mirosław Chojecki, który jako pierwszy członek w sierpniu 1976 zaczął przyjeżdżać z pomocą z Warszawy do Radomia. Miesiąc później powstał KOR.
Mirosław Chojecki wspominał jak robotnicy opowiadali o ścieżkach zdrowia, o przykuwaniu do kaloryferów, jak ich na komendzie milicji bito i kopano. - W ten sposób traktowano bardzo często ludzi, którzy nie mieli nic wspólnego z wydarzeniami czerwcowymi, w tym dniu nie było ich nawet w Radomiu, ale aresztowano ich, bo wcześniej podpadli władzy. Chodziło o to, by w świat szła propaganda, że protest wywołał margines społeczny, a nie klasa robotnicza – stwierdził Mirosław Chojecki.
- To był czas, kiedy społeczeństwo zaczęło się opierać władzy, a w wielu środowiskach powstało przekonanie, że coś trzeba zrobić, podjąć jakieś działania. Intelektualiści warszawscy najpierw zaczęli pomagać robotnikom z Ursusa, następnie z Radomia – przypomniał Bogusław Bek z radomskiego IPN, który prowadził spotkanie, a także zaangażowany był w pomoc dla osób represjonowanych w czerwcowych wydarzeniach.
Jacek Bocheński: - Byłem w Radomiu m.in. na rozprawie, podczas której prowokatorzy przypadkowo zamiast obrzucić jajkami nas, członków KOR-u, obrzucili sędzinę Dobrowolską, która zdjęła togę i wyszła z sali ich uspokoić. Mecenas Siła-Nowicki przemówił do tych robotników, którzy rzucali jajkami, którzy chcieli nas pobić i zastraszyć. Zawołał strasznym głosem: - Zdrajcy klasy robotniczej! A przecież wtedy rządzili przedstawiciele klasy robotniczej.
- Mecenas Siła-Nowicki wśród adwokatów broniących robotników w procesach po Czerwcu '76, był wyjątkową postacią. Do niego się przyjeżdżało w nocy, i całą noc przygotowywał się do rozprawy, w tym w samochodzie w drodze na poranny proces. Był jak żołnierz, który wiedział, że jak trzeba coś zrobić, to robił to. Trzeba było jechać, to jechał – mówił Jan Lityński, aresztowany wraz z Mirosławem Chojeckim w maju 1977 r.
Jak wspomina on sam, zaczął jeździć do Radomia z ramienia KOR, by tworzyć kółka robotnicze, które miały być zaczątkiem środowiska opozycyjnego w Radomiu. - To był pomysł utopijny, nasze spotkania były natychmiast rozbijane przez bezpiekę.
Jak wspomniał Jan Lityński, najbardziej zaskoczyło go, że między robotnikami radomskimi nie było wtedy większych więzi. Pracowali obok siebie, w jednej fabryce, znali się z imienia, ale już rzadziej z nazwiska. Nie wiedzieli gdzie mieszkają inni.
- Pracowali razem, niekiedy chodzili po pracy na wódkę, ale się nie znali. Atomizacja tego środowiska było wielka. Od tych ludzi biło kompletne poczucie bezradności, praktycznie nie mieli znajomych. Do nowych ludzi potrzebujących pomocy docieraliśmy przez parafie – stwierdził Jan Lityński i podzielił się refleksją. – Dla mnie osobiście Radom był szkołą myślenia, szkołą życia. To jedno z najważniejszych, jeśli nie najważniejsze doświadczenie mojego życia. Te kilka miesięcy działalności w KOR do maja 1977 i później miesiące w areszcie. To zbudowało moją wizję świata.
Koordynacją pomocy w początkowym okresie działalności KOR zajmowała się Krystyna Starczewska, wtedy nauczycielka, polonistka. Tak to wspomina: – Mój uczeń Mirek Chojecki przyszedł do mnie w sierpniu 1976 r. i opowiedział co się dzieje w Radomiu. Mówił, że trzeba zorganizować pomoc. Znaleźli się ludzie, którzy jeździli, ale musieli mieć z czym. Jednego tygodnia spotykaliśmy się pod jednym adresem. Zostawiali nam listę, kto jakiej potrzebuje pomocy. Umawialiśmy kolejne spotkanie za tydzień pod innym adresem, gdzie już tą pomoc zabierali i jechali do Radomia. Zawsze spotykaliśmy się w innych miejscach. Dużo do Radomia jeździł autor słynnej piosenki, Janek Kelus. Był bardzo zaangażowany. Oni wszystko musieli zapamiętać, nic zapisywać, jedyne zapiski były u mnie, później po mojej dekonspiracji zajęli się tym Zbigniew i Zofia Romaszewscy.
Jak dodała Krystyna Starczewska, pieniądze ze zbiórek dla robotników dostarczał Jan Józef Lipski. - Informacja o zbiórce ruszyła w świat, przekazywana pocztą pantoflową. Była na tyle duża, że praktycznie wystarczała na potrzeby zgłaszane przez robotników, na życie, grzywny, pomoc medyczną – przyznała była opozycjonistka.
Wojciech Samoliński trafił do KOR-u z Lublina, gdzie studiował na KUL-u. Podczas spotkania w Resursie rozpoznali się z Krzysztofem Wojewódką, do którego przyjeżdżał z pomocą na ul. Kielecką, gdzie wtedy represjonowany robotnik mieszkał.
– Jako studenci pierwsze pieniądze zdobyliśmy poprzez kontakty z księżmi studiującymi na KUL. Przekazywał je ojciec Damiana Wojtyska, niestety nie pamiętam z jakiego zakonu. Przekazał nam pieniądze dwukrotnie, ale później to źródło wyschło, gdyż zakonnik powiedział, że pieniądze będzie przekazywał do kurii sandomierskiej, która zaczęła pomagać robotnikom. Ostatni raz z pomocą byłem w Radomiu po amnestii w lipcu 1977 r. – wspominał Wojciech Samoliński.
W Radomiu studenci KUL zaczęli korzystać z pomocy parafii. – We wszystkich parafiach, poza jedną, zostaliśmy potraktowani życzliwie. Proboszczowie wskazywali nam potrzebujących pomocy. Nie było zbyt wielu nowych adresów, których byśmy już nie znali, ale prosiliśmy księży by w miarę możliwości wspomagali te osoby. I tak się działo. To był impuls, po którym kościół mocniej włączył się do pomocy – powiedział Wojciech Samoliński.
Krzysztof Wojewódka: - Ja po wyjściu z więzienia, po trzech miesiącach. - w październiku zgłosiło się do mnie trzech studentów, przedstawili się, że są z KOR-u. Zadałem pytanie skąd o mnie wiedzą. Odpowiedzieli, że od księdza z parafii. Miałem trzykrotne takie spotkania. Za pierwszym razem wypytali się o wszystko. Wtedy nie pracowałem, bo byłem zwolniony, a jeszcze miałem do zapłacenia 5 tys. grzywny, to były dwie moje ostatnie pensje. Dostałem taką pomoc, która pomogła to zapłacić.
Gdy Krzysztof Wojewódka po rozprawie w sądzie pracy został przywrócony do pracy w RWT, było to po tzw. akcji Jajko. - Słyszałem jak ludzie z załogi chwalili się, że byli w sądzie i obrzucili jajkami jakąś panią, która ze złości „buczała jak krowa”. Podczas spotkania z KOR kilka nazwisk osób, tych „jajcarzy”, którzy jeszcze w pracy dokuczali, wyzywali od warchołów uczestników wydarzeń czerwcowych. Po jakimś czasie informacje o akcji Jajko poinformowało Radio Wolna Europa, podając te nazwiska. Od tej pory „jajcarze” się uspokoili - opowiedział represjonowany.
Mirosław Chojecki: - Składki na KOR wpływały od społeczeństwa, ale pierwsze duże pieniądze przyszły od Edwarda Raczyńskiego, późniejszego prezydenta RP na uchodźstwie. Zaraz potem Leszek Kołakowski wraz innymi osobami powołał wtedy w Londynie specjalny fundusz, a pamiętajmy, że średnia pensja w Polsce wynosiła wtedy 15-10 dolarów. Czyli stosunkowo nieduże pieniądze zebrane zagranicą, w kraju oznaczały znaczącą kwotę.
- Zbierało się pieniądze na pobitych robotników, zbierałem od wszystkich znajomych, których uważałem za przyzwoitych ludzi i można im było to zaproponować. Charakterystyczną cechą tej akcji było to, że nie było żadnych pokwitowań. Wszystko robiło się z takim założeniem, że człowiek który bierze pieniądze, na pewno ich nie sprzeniewierzy. Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić - stwierdził Jacek Bocheński.
Kontrolą wyrywkową było to, że z pomocą do tych samych ludzi czasami jeździły różne osoby z KOR, które weryfikowały, czy poprzednia pomoc dotarła. - Myślę, że dokumenty to potwierdzają: wśród osób z KOR jeżdżących do Radomia nie było współpracowników bezpieki. Przy tej manii, że wszędzie szukamy tajnych współpracowników, to wyjątkowe. Było pełne zaufanie. Nie było nikogo, kto by zdradzał. To był wyjątkowy ruch – mówił Jan Lityński.
Ryszard Szałacki, jeden z represjonowanych: Pierwszy mój kontakt z KOR-em był, gdy przyszedł do mnie jakiś student. Mówił, że z pociągu wyskoczył przed wiaduktem. Szybko się porozumieliśmy – on młody, ja młody. Zostawił mi pieniądze i taki dokument (tu Ryszard Szałacki wyjął z kieszeni nr 4 komunikat KOR). Przechowywałem to ściśle tajnie. Ten chłopak mówił mi, że jak ktoś przyjdzie, żeby nic nie podpisywać. Później miałem wizyty takich, co chcieli, żebym podpisywał. Już wiedziałem, że oni byli z bezpieki.
Mirosław Chojecki: - W początkowym okresie działalności, mieliśmy kontakt raczej z rodzinami. Mężowie, ojcowie siedzieli. Jak się przychodziło do takiej żony, czy dzieci i widziało się często w jak bardzo złych warunkach żyją: małe klitki, woda na korytarzu, toaleta na zewnątrz – to człowiek czuł satysfakcję. Czułem się jak anioł. Nikt inny nie pomagał, żadna opieka społeczna, kościół. To była ogromna satysfakcja, że człowiek robi coś, co ma głęboki sens.
- Gdy pierwszy raz ten student z KOR-u trafił do mojego domu z pomocą, mnie nie było, rozmawiał z moją wówczas jeszcze dziewczyną. Mieliśmy dzieci. Ona była przeszczęśliwa, wniebowzięta. Później on wrócił ponownie. To się powtórzyło trzy, cztery razy. Dziękuję bardzo za tę pomoc – powiedział na zakończenie Ryszard Szałacki. Na sali rozległy się brawa.
Minutą ciszą uczczono zmarłych człomnków KOR. Na koniec wyświetlono fim dokumentalny pt. "niepoKORni".
Najszybsze informacje z Radomia wprost na Twojego Facebooka:
KLIKNIJ I POLUB NAS TERAZ >>